sobota, 14 lutego 2015

Walentynki z Catrice


Z małym opóźnieniem przybywam z kolejnymi recenzjami.
Dziś pod lupę biorę:


Bazę Catrice Prime and Fine- smoothing refiner
Podład Catrice All Matt Plus
Korektor Allround Catrice


Zacznę od kompletnej porażki i smutnego rozczarowania, czyli od bazy:

Catrice Prime and Fine- smoothing refiner




Na stronie producenta czytamy:

Beztłuszczowa zawierająca silikon baza praktycznie minimalizuje widoczność porów i wypełnia zmarszczki sprawiając, iż skóra staje się gładka. Teraz jesteś gotowa na wielkie wyjście.


Silikon czuć, a i owszem- skóra mięciutka, jednak rozszerzone pory i drobne zmarszczki jak były, tak i są. Baza nie robi kompletnie nic oprócz nadania miękkości skórze- długo się wchłania, nie współpracuje z wszystkimi podkładami (akurat z Catrice All Matt Plus owszem), nie przedłuża trwałości innych kosmetyków. Jest lekko różowo-fioletowa, ale na skórze staje się bezbarwna.
Opakowanie niehigieniczne- pchanie palców do kosmetyku nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Do tego brzydko pachnie, chemicznie.
Jedyny plus to wspomniana miękkość i fakt, iż pomimo silikonu jeszcze mnie nie zapchała (co jest cudem!).
Całe szczęście, że dostałam ją w promocji 2+1 za 1 gr w Hebe- nie jest warta nawet swojej niskiej ceny, niecałych 20 zł.



Catrice, All Matt Plus 

Strona producenta: 

Naturalne odcienie: nowy podkład All Matt Plus - Shine Control Make Up działa jak druga skóra. Niechciany połysk jest pod kontrolą, cera jest zmatowiona, a skóra odpowiednio nawilżona. Jednocześnie podkład z formułą beztłuszczową zapewnia długotrwały makijaż, który tuszuje drobne niedoskonałości skóry. Odbijające światło pigmenty zapewniają jedwabiście matowe wykończenie i idealnie świeży wygląd. Testowany dermatologicznie. Dostępny w czterech odcieniach. Pojemność 30 ml.


Jestem w posiadaniu odcienia 010 Light Beige. To nie jest moje pierwsze podejście do tego podkładu- jakieś 2-3 lata temu próbowałam się z nim zaprzyjaźnić, ale wylądował w kosmetyczce mamy. Wtedy miałam jednak więcej niespodzianek na twarzy i potrzebowałam czegoś co bardziej będzie trzymało się mojej cery- te wymagania spełniał tylko Revlon ColorStay i dobre 5 lat wiernie się go trzymałam. Jednak z wiekiem cera się zmienia i już nie jestem nastolatką- problemy skórne jednak zostały, nieco pod inną postacią. Teraz Revlon za bardzo mnie wysusza i podkreśla te miejsca... chociaż nadal jako jedyny w miarę matuje błyszczące miejsca.Jestem posiadaczką trudnej cery mieszanej, więc nie wierzę już nawet w żadne ideały kosmetyczne ;)
Teraz potrzebowałam czegoś do szybkiego, lekkiego makijażu do pracy- zużyłam większość swoich BB i przypomniałam sobie, że All Matt Plus również miał przyjemny, jasny odcień. A że w Hebe była wspomniana wcześniej promocja... ;)
Dużą zaletą tego podkładu jest eleganckie, szklane opakowanie z pompką... chociaż, gdy kończy się nam kosmetyk, trzeba trochę się w nim pogmerać :D


Kolor jest przyjemnie jasny, konsystencja półpłynna:

swatch

po rozprowadzeniu na ręce

Kolor na twarzy może przez chwilę wydawać się ciemniejszy, ale po kilku minutach dopasowuje się do buzi.
Nie jest to ani kryjący, ani matujący podkład. Działa raczej jak większość kremów BB- ujednolica koloryt skóry, odświeża buzię. 
Czasem są problemy z jego dostępnością w drogeriach, co chyba świadczy o sporej popularności. Cena to niecałe 30 zł.

Podsumowując? Całkiem przyzwoity. Dla miłośników matu dobrze matujący puder do utrwalenia jest koniecznie potrzebny- i opcjonalnie korektor do ukrycia ewentualnych niedoskonałości. Ja je mam i stąd kolejny kosmetyk, o którym będzie mowa. 

Catrice Allround Concealer


Strona producenta:

Cała paleta różnych odcieni korektorów aby zawsze wyglądać świetnie. Z tym zestawem 5 korektorów łatwo można wyrównać drobne niedoskonałości skóry (beżowe odcienie), ukryć w magiczny sposób cienie pod oczami (różowy odcień) i zakryć wszelkie zaczerwienienia (zielony odcień). Dzięki kremowej konsystencji korektorów aplikacja jest bardzo łatwa.

Po pierwsze, napiszę o tym, czego oczekiwałam od tego kosmetyku. Moim problemem są, genetycznie odziedziczone, spooore cienie pod oczami. Nieważne czy się wysypiam, czy jestem zdrowa, jak się odżywiam- one zawsze są i niestety już będą. A ostatnio sytuacja pogorszyła się ze względu na moje różne choroby- wszystko odbiło się na moich biednych cieniach, jeszcze je podkreślając ;) Próbowałam już kilku innych korektorów, płynnych i w kremie- jednak każde nie dość, że nie kryły, to jeszcze wysuszały i podkreślały moje zmarszczki :( Zaryzykowałam z tą paletką, wybierając kremową konsystencję. Czy jestem zadowolona?
Opakowanie ładne, obietnice producenta ładne- szkoda tylko, że nie dołączono pędzelka, ponieważ staram się nie pchać palców do kosmetyków :( Jednak właśnie ten korektor najlepiej nakłada mi się opuszkami palców. Trzeba uważać, aby nie przesadzić z ilością, co niestety jeszcze mi się zdarza.
Co do obietnic- kolory czerwony i zielony to jakaś pomyłka. A zwłaszcza czerwony... kończymy z czerwonymi plamami pod oczami! Jakkolwiek bym nie próbowała go mieszać, zawsze to samo :(


Korzystam więc ze średniego beżu i najjaśniejszego beżu. Dobrze się komponują i mieszają z moją cerą. Zielony czasem można położyć na czerwoną zmianę- troszkę działa. Beże niestety również TROSZKĘ działają... owszem, jest różnica, ale polega raczej na rozświetleniu niż na zakryciu cieni.
Wrzucę zdjęcie poglądowe, lewe jest bez niczego, prawe z korektorem i uzupełnieniem dookoła Catrice All Matt Plus. Wybaczcie spuchnięte oczy, byłam niewyspana D:


Szału nie ma, jak się za dużo nałoży albo spróbuje przykryć go pudrem czy podkładem, to podkreśla zmarszczki. Jednak zamierzam go zużyć razem z All Matt Plus, używając ich do pracy (na 4-5 godzin) i na krótsze wyjścia :)
W sumie korektory są warte swojej ceny- chyba niecałe 15 zł, a wydają się mega wydajne. 
Więc jeśli ktoś nie potrzebuje dużego krycia to na pewno się sprawdzą!


To już koniec dzisiejszych recenzji- mam nadzieję, że coś z tego się komuś przyda :)

Co u mnie oprócz tego? Małe problemy w pracy, staram się już niczym nie przejmować. Ze zdrowiem lepiej, a i waga powoli wraca mi do normy... już +3kg! Jeszcze 4kg i wrócę do poprzedniego "stanu" :D
Ostatnio byłam ze znajomymi na karaoke, dawno nie byliśmy na śpiewaniu... aż sama się odważyłam i wykonałam z  przyjaciółmi "Tainted Love", japoński opening z "Sailor Moon" i jedną z piosenek Happysad. Było... bardzo zabawnie XD








Dziś skończyłam także nowe etui na telefon <3 Niestety miałam troszkę za mało ozdób...
Na zdjęciu widać także nowe lakiery, które kupiłam sobie na Walentynki... jeszcze kiedyś będzie ich recenzja :)


piątek, 6 lutego 2015

Neogal i Golden Rose

Kłaniam się ponownie! Kto tęsknił? :)
...

Przybywam do Was z kilkoma nowymi notkami. Skąd ta nagła mobilizacja? Wreszcie dorobiłam się lepszego sprzętu do fotografii i nie zamierzam, aby stał i się kurzył. Tak więc ponownie, powolutku ruszam z nowymi pomysłami.
Wczoraj walczyłam z lightboxem (diy), a dziś próbowałam sfotografować pewną rzecz na sobie... a raczej kosmetyk.

Większość dziewczyn czytających blogi kosmetyczne na pewno zna fenomen pomadek Golden Rose Velvet Matte. I ja skusiłam się na dwie sztuki- ale coś czuję, że moja kolekcja szybko się powiększy.
Podczas zakupów kierowałam się przede wszystkim tym, że jeden z kolorów powinien nadawać się do pracy... drugi mógł być bardziej odważny.

Wybór padł na nr 10 i nr 20

eleganckie opakowania...

...i równie elegancka zawartość :D

Zanim znów się rozpiszę, najpierw o kolorach

Numerek 10 to prawdziwa zagadka- raz jest bardziej różowy, raz bardziej pomarańczowy. Ma w sobie oba tony i w zależności od światła na naszych wargach pojawia się pudrowy odcień. Wydaje mi się, że u blondynek będzie bardziej różowy.

Dwa zdjęcia w różnym świetle




Jednym zdaniem: ładny, dość neutralnie wyglądający kolor

Numer 20 to najciemniejsza czerwień, ale z czasem widocznymi podcieniami różu. Tak więc również w różnym świetle wypada... różnie. Zdecydowanie wieczorowo-imprezowy kolor, chociaż jeśli ktoś tak jak ja lubi poszaleć... ;)


Teraz coś więcej o pomadkach Velvet Matte... 
Trwałość: Podobno zależy od odcienia- to prawda nawet w przypadku 10 i 20. 10 "zjada" się dość szybko, ale równomiernie. Picie mu niestraszne, jednak jedzenie na pewno będzie wymagało poprawek od środka ust. Numer 20 jest bardziej trwały i ciężko go zmyć z ust. Myślę, że jednak tłustsze jedzenie sobie z nim poradzi... Jak na razie testowałam tylko 10 i pizzę- został tylko kontur ;)
Konsystencja: Zdecydowanie półmat- gdy chcę całkowity mat, najpierw pudruję usta
Wady: Niestety... podkreśla suche skórki, o których nawet człowiek nie ma pojęcia :( Co chyba widać na zdjęciu podglądowym numerka 10... a codziennie wieczorem aplikuję na usta warstwę miodu i Blistex :( Bez pomadki ochronnej pod spód ani rusz.

Jednak pomimo faktu wysuszania bardzo lubię te pomadki i już poluję na kolejne kolorki... :D

Kolejną notkę poświęce podkładowi, bazie i korektorom z Catrice, które mam na fotkach poniżej (i oczywiście mam również dzisiejszego bohatera, numerek 20! :D)
Doszła do mnie także bluza z d.i.a. od Eren i jestem przeszczęśliwa, chociaż nieco za wysoka na japońską rozmiarówkę :D

Sisu w wersji neogal (inspiracja Alisa Ueno)





Bluza: d.i.a.
Bralet: Tally Weijl
Peruka: Bodyline
Biżuteria: Ebay
Soczewki: Kimchi Viva Grey (iszo)
Pomadka: Golden Rose Velvet Matte Lipstick nr 20


poniedziałek, 10 listopada 2014

Powroty.

Konnichiwa minna-san!


Ile to już razy porzucałam i powracałam do pisania bloga? Leń ze mnie okropny. A tyle miałam planów, recenzji... i ciągle o tym zapominałam. Może teraz, gdy moje życie znów powoli się stabilizuje, znajdę troszkę więcej sił i czasu?


Ze względu na to, iż dawno mnie tu nie było, będzie to notka z cyklu "co u mnie?" (krótko i zwięźle)- więc jeśli nie interesują cię życiowe historie i wywody, możesz ominąć dalszą część. (¬‿¬) 

W kolejnych notkach postaram skupić się bardziej na recenzjach.

A więc... co u mnie?


W lipcu obroniłam swoją pracę magisterską (związaną z mangą i anime, więc poszło gładko (*^▽^*)) i wreszcie ukończyłam studia.



Takie szczęśliwe Sisu, bo nie musi tam już wracać xD

Od kwietnia chodziłam na wolontariat do jednej z prywatnych szkół i niedługo po obronie dowiedziałam się, że dostanę tam od września pracę. Więc początek kariery pedagogicznej poszedł mi dość gładko, chociaż niektóre rzeczy do tej pory mnie przerażają :D

Ostatnie studenckie wakacje (if u know what I mean, legitymacja XD) spędziłam więc na bardzo dużym luzie- kilka dni po obronie pojechałam na koncert Loka, który będę wspominała jako ten jeden z najlepszych. Bardzo pozytywna atmosfera, przyjazne, powiedziałabym wręcz "swojskie" chłopaki :D 


Odwiedziłam również po raz kolejny Yoki i znów przesiedziałyśmy trochę czasu w Ustroniu. Chyba nigdzie tak dobrze mi się nie wypoczywa :)


 taaaak, różowe włosy! (✿´‿`)





Wróciłam, jeszcze trochę poleniuchowałam i trzeba było wyruszać do pracy. Pomimo wcześniejszego wolontariatu, szybko przekonałam się, że to zupełnie coś... innego. Ale nie będę się o tym rozpisywać.

Niestety, po ładnie przepracowanym wrześniu, w październiku zwaliła mnie z nóg dość poważna choroba. Do tej pory takie rzeczy kojarzyły mi się owszem, z bólem, ale przez kilka dni- bierzesz lek przeciwbólowy, wygrzewasz 3 dni i możesz ruszać dalej. 
Tutaj już podczas pierwszej doby miałam ochotę rozwalić sobie głowę o ścianę, wyjąc co kilkanaście minut z powodu okropnego, do niczego nie porównywalnego bólu. Dopiero, gdy po drugiej próbie dostania się na pogotowie wylądowałam na SORze zdałam sobie sprawę, że to coś poważnego- rtg, tomografia, rezonans głowy, kilku specjalistów z różnych dziedzin. Byłam okropnie wystraszona x.x Kolejnego dnia inny SOR, leki przeciwbólowe łykane garściami, ketonal w tyłek, kroplówki... nikomu tego nie życzę, nikomu. Jedyny plus to to, że diagnoza została postawiona dość szybko, jak na naszą służbę zdrowia.
Gdy po ponad tygodniu zwolnienia dostałam się do neurologa, doszły kolejne dwa tygodnie w łóżku i nawet po upływie tego czasu zakaz zmuszania się do pracy (jęczałam, że chcę już wyjść z domu pomimo bólu- mniejszego, ale bólu xD). 
Dopiero po tych ponad 3 tygodniach siedzenia na tyłku byłam w stanie wyjść z domu (i to dość chwiejnie) i zacząć znów pracę. Niestety, jeden z leków kompletnie rozwalił mi odporność i już pierwszego dnia złapałam infekcję (o które nie trudno przy kilkudziesięciu zasmarkanych dzieciaczkach ;)). O całkowitym braku odporności przekonana jestem do dzisiaj- minęły kolejne dwa tygodnie, a ciągle jestem chora. Przeszłam już grypę żołądkową, zapalenie gardła, teraz jestem na etapie dobijającego kataru i kaszlu. A leku nie mogłam odstawić... bez niego znów pojawiał się ból. Jedno leczy, na drugie szkodzi. We środę kolejna wizyta u neurologa, chciałabym już odstawić to paskudztwo i skupić się na infekcjach...
I wiecie co mnie jeszcze najbardziej przeraża? Że ten ból potrafi sobie wracać, zamieniać się w chorobę przewlekłą... Nie jest zbadane dlaczego się pojawia (jeśli nie ma uszkodzenia mechanicznego- u mnie nie było), ani jak to wyleczyć. Nie wyobrażam sobie kolejnego ataku, huh.

Gdy już skończyło się zwolnienie, pomimo przeziębienia starałam się znów żyć. Spokojniej, wolniej, ale żyć. Nawet udało mi się wyjść na ponad 2 godzinki na Halloween z przyjaciółmi <3 Moim strojem został cosplay, który szykowałam już od kilku miesięcy ale przez chorobę musiał zostać jeszcze odkładany. Dzień przed Halloween zaczęłam ogarniać perukę i wysyłać mamę po kupno kamizelki xD

Kaneki Ken "Tokyo Ghoul"

Również udało mi się wyjść w sobotę na urodziny przyjaciółki- i to był pierwszy dzień od początku października, kiedy byłam w stanie zrobić swój makijaż... Nawet do pracy chodziłam bez podkładu i z jedynie pomalowanymi rzęsami x.X Tutaj też było ciężko, bo przez katar łzawiły mi oczy... ale się nie poddaję, chcę wrócić do normalnego życia. :D



Sztuczne światło zjadło mi konturowanie i cienie na zdjęciach, ale i tak jestem zadowolona, że wreszcie wyglądam choć troszkę jak człowiek :3 Na drugim zdjęciu widać, w jakim stanie są teraz moje włosy- w bardzo kiepskim. Gdzieś w połowie leczenia zaczęła mi się buntować skóra i zaczęły bardzo wypadać włosy... Podcięłam je, zaczęłam nawilżać olejem kokosowym- i niestety, niewiele to daje. Rzadkie sianko. Muszę dokończyć leczenie i wtedy coś wymyślić, jednak to zajmie sporo czasu, zanim dojdą do siebie. W pracy i tak najczęściej łapię je w kucyk, bo najwygodniej. 

Huhu, zaczęłam notkę tak optymistycznie, a skończyłam na gorzkich żalach. Ale to już ostatni raz! Znów zaczynam żyć (naprawdę tak się czuję) i choć jeszcze trochę mi to zajmie, staram się przywrócić mój porządnie podkopany optymizm... (⌒▽⌒)☆

Dbajcie o siebie, szczególnie podczas takiej zdradliwej pogody- ale i w każdej innej sytuacji. Pamiętajcie, zdrowie jest najważniejsze 

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Matsuri 2014, Warszawa (Torwar)

Witam po kolejnej dłuuugiej przerwie! W moim życiu ostatnio działo się zbyt wiele, aby móc jeszcze dodatkowo systematycznie prowadzić bloga. Powiem tylko, że powoli zbliżam się do kończenia studiów i na horyzoncie pojawiła się propozycja pracy od września, w moim zawodzie. Więc zapowiada się bardzo przyjemnie.

Ale dziś inny temat:

W sobotę (7.06) odbył się piknik z kulturą japońską, na którego wybrałyśmy się z Iris i Ru. Tak więc o 7:30 siedziałyśmy już w autobusie, a o 11 byłyśmy w stolicy. Nie dość, że doskwierało mi zmęczenie, to jeszcze z godziny na godzinę robiło się coraz bardziej gorąco… niestety na Torwarze również - tak więc  przydały się wachlarzyki, które dostałyśmy na początku ;)


Na wstępie powiem, że strasznie zawiodłyśmy się na orgach- Iris sporo wcześniej wysłała swoje zgłoszenie na miss yukaty, pisała w tej sprawie też na facebooku… i dopiero w dzień wyjazdu dowiedziała się, iż organizatorzy NIE DOSTALI JEJ MAILA. Szkoda tylko, że nie była jedyną osobą, której zgłoszenie zaginęło :( Ale później nas ładnie przeproszono, więc wybaczamy ;) Może za rok… wtedy wyślę im od razu 100 wiadomości z jej zgłoszeniem, haha. Tak, zamierzam tam wrócić, bo podobała mi się ta rodzinna atmosfera, w przeciwieństwie do konwentowego burdelu.



Sam piknik uważam za baaardzo udany- każdy mógł znaleźć tam coś dla siebie. Rodziny z dziećmi miały do wyboru sporo ciekawych gier japońskich, fani rysunków mogli podpatrzeć tworzenie obrazów przez artystów, można było przymierzyć yukatę czy dowiedzieć się co nie co o kosmetykach Shiseido… czy japońskich samochodach ;) Były też wystawy drzewek bonsai, sklepik z lolicimi ciuchami czy ściana anime (tego akurat działania i sensu nie rozumiałam)  Na głównej scenie niestety momentami było… bardzo nudno. Ale co kto lubi- sztuki walki mnie nie interesują aż tak bardzo ;) Ciekawiej zrobiło się, gdy na scenę weszły zespoły taneczne, czy śpiewający artyści.  Kilka razy w przerwach na telebimku leciały teledyski Miku Hatsune, co moim zdaniem było najżywszym elementem przy głównej scenie  :D


Na kolejnym poziomie był dość spory wybór jedzenia. Dało się tam wygrzebać coś ciekawszego niż kurczak z supermarketu na patyku, bo widziałam, że niektórzy na to narzekali ;) Ja skusiłam się na pyszne  takoyaki, kare pan, onigiri, makaron z warzywami i kurczakiem (w ramach obiadu), zieloną herbatę, spróbowałam shake mocha i lody mocha. Aby mama nie była smutna, kupiłam jej gotowe już mochi sezamowe ;) Niestety nie odnalazłam alkoholi, ale podobno piwa szybko zabrakło, haha. Dużym plusem była możliwość degustacji wielu dań. Na tym poziomie były także dwa stoiska z gadżetami m&a (przepraszamy sprzedawcę za zamieszanie i marudzenie z gratisowymi figurkami, haha).

food porn :D

Na najwyższym poziomie niestety byłam najkrócej, ale na wszystko nie starczyło nam czasu… (pomimo, że byłyśmy tam od początku do końca- to niestety np. kolejki do jedzenia były baaardzo duże i trochę czasu na to szło). Ominęła nas więc ceremonia parzenia herbaty :(

Co do atrakcji, w których wzięłyśmy udział… Przypadkowo zdecydowałyśmy się już na samym początku na wzięcie udziału w konkursie Fujifilm na zabawną fotkę, ale o tym będzie później :P

to nie były zdjęcia konkursowe, tylko inne egzemplarze, które dostałyśmy :)


Trochę podjadłyśmy, pograłyśmy w różne gry (do tej pory mam swój złowiony balonik, haha), zapisałyśmy się na yukaty (zapisywałyśmy się o 13 i już wtedy wolne miejsca były dopiero od ok. 17, ale przynajmniej wszystko szło w miarę sprawnie dzięki tym zapisom), spotykałyśmy się ze znajomymi, znów jadłyśmy (XD), ograłyśmy pana w papier kamień nożyce i dostałyśmy sosy sojowe, oglądałyśmy występy i było całkiem przyjemnie… no może tylko za gorąco.

Samo pakowanie w yukatę było ciekawym przeżyciem i… było jeszcze bardziej gorąco, pomimo tego, że to strój „letni” ;) Mogłam wybrać akurat ten wzór, na który wcześniej polowałam. Już przy samym przymierzaniu jakieś starsze panie robiły mi zdjęcia, a gdy podeszłam pod ściankę, to inni zaczęli również prosić o fotki, czy cykać je z ukrycia. Potem na szczęście doszły moje dziewczyny i już nie czułam się tak dziwnie, haha. Nie wybaczę tylko Iris za to, że to co wrzuciła na fb przedstawiało  MOJE PIĘKNE TRAMPKI XD



Gdy już wydostałyśmy się z tych cudnych, gorących opakowań, wróciłyśmy bliżej pod scenę… i wtedy zawołała nas jedna z pań z obsługi i oznajmiła, że wygrałyśmy konkurs Fujifilm i będziemy proszone na scenę. Nie mogłam przestać się śmiać, gdy to usłyszałam, ale jakoś się ogarnęłyśmy i faktycznie pojawiłyśmy się znów bliżej sceny. Wtedy rozpoczął się występ Aralki, bardzo przyjemny zresztą, więc mogłyśmy go spokojnie wysłuchać :) Później było już tylko wręczanie nagród i radość z różowego aparaciku (Pan Prezes jeszcze do nas podchodził i upewniał się, czy dostałyśmy PINKKU XDD), więc na wyborach miss yukaty już się nie skupiałyśmy, haha.  Obejrzałyśmy tylko moment, gdy się przedstawiały (zapadła mi w pamięć dziewczyna, która mówiła, że lubi styl gyaru), a potem uciekłyśmy wypstrykać trochę zdjęć naszej grupce :P Także nawet nie wiem, która z pań wygrała…

nasza pinkku nagroda ;)

Zanim się obejrzałyśmy, było już ok. 19 i trzeba było uciekać na autobus. Przed 21 udało nam się zająć miejsca i odetchnąć z ulgą. Naprawdę byłam przemęczona, mój makijaż już dosłownie spływał, na oczy nie widziałam, rajstopy mi się porwały i ogólnie obraz nędzy i rozpaczy, haha. Byłam nawet gotowa zasnąć w autobusie, czego nigdy nie robię, ALE siedziały za mną trzy młodziutkie dziewczyny wracające z jakiegoś festiwalu fitness i non stop rozmawiały bardzo głośno… aż do samej północy, czyli do końca trasy. Znałam już chyba każdej z nich życiorys i problemy rodzinne.  _-_ Nadmienię, że reszta autobusu była zupełnie cichutko, pewnie ci z przodu mogli nawet się zdrzemnąć… :(

droga powrotna, przepraszam za twarz xD


Ogólnie wyjazd oceniam baaardzo pozytywnie (zwłaszcza, że zazwyczaj jeżdżę tylko na koncerty, więc to była ciekawa odmiana XD). Tutaj nastąpi mały spam zdjęciami:




a to był mój outfit w całości


Wszystkie zdjęcia zostały wykonane nowym telefonem, z którym jeszcze się zaprzyjaźniam... tęsknię czasem za moim maluszkiem, ale nie przeżył podwójnego lądowania pod kołami autobusu xD


niedziela, 2 marca 2014

O wszystkim i o niczym.

Hej ho!

To będzie nudna notka o moim życiu, więc jeśli kogoś to nie interesuję, polecam nie czytać ;)

Troszkę mnie tu nie było, jestem strasznie niesystematyczna, wiem wiem...
W zasadzie działo się tyle, że zaniedbałam większość swoich "internetowych obowiązków".
Teraz, po sesji egzaminacyjnej, po tygodniowej grypie, wchodzę w etap praktyk w szkole podstawowej... zaczynam 10 marca i szczerze mówiąc, troszkę się stresuję. Ostatnio pracowałam w szkole dwa lata temu, więc odrobinę odzwyczaiłam się od tego całego zamieszania :P

A co działo się pomiędzy?

Moje dziewczyny wróciły oczywiście z Japonii, i przywiozły mi troszkę pamiątek :)
Tej czekolady Willy Wonka chyba NIGDY nie zjem, a rzęs bałam się używać, haha. Ale jednak się odważyłam- i bardzo je polubiłam :D

Później... Walentynki... które spędziłam tak:

:D

...Następnie nastąpiła straszna choroba zwana grypą, która zwaliła i mnie i mamę z nóg na ponad tydzień (w zasadzie ciągle miałam gorączkę i prawie nie opuszczałam łóżka... nikomu nie życzę takich infekcji :()

Dopiero wracają mi siły, więc staram się znów wrócić do żywych, do rytmu pracy, jaki narzuciłam sobie wcześniej :)

Na przykład... ostatnio dostałam wiadomość od dawnej przyjaciółki z podstawówki. Założyła własną agencję reklamy i promocji.. i zaproponowała mi małą współpracę.
Dzięki temu wczoraj miałam okazję sprawdzić się na prawdziwej, profesjonalnej sesji zdjęciowej. Potraktowałam to raczej jako zabawę i chęć zdobycia nowych doświadczeń, dlatego bardzo dobrze się bawiłam :D

Przyznam, że starałam się nikomu nie mówić o moich planach, ponieważ sama nie byłam pewna, czy wezmę w tym udział. Jakoś nigdy nie zależało mi na takich rzeczach... Mam nadzieję, że tego nie pożałuję :)
Było tam kilku moich znajomych, poznałam też kilka przesympatycznych osób (przepraszam wizażystkę za to, że przeze mnie znienawidziła azjatycki typ makijażu i musiałyśmy improwizować, haha)... i wcale nie czuło się żadnego napięcia i stresu. Pomimo, że spędziłam tam cały dzień (chciałam poczekać na kolegę, który jest fryzjerem). Jedyne, co dziś czuję, to zakwasy na udach- od całego dnia biegania na obcasach, haha.
Mam nadzieję, że w najbliższym czasie zobaczymy jakieś efekty tej pracy :)

Tutaj mała zabawa w studiu. Tak, czasem nam się nudziło :D





Szkoda, że na zdjęciach nie mogłam mieć tej czapki, haha :D


wrzucę jeszcze kilka zdjęć z ostatnich zakupów:

tak, kolejny tint od astora... 4 w kolekcji xDDD

taaak! nowe soczewki! 2 pary są moje...przyszły idealnie na czas sesji! następna notka będzie o nich :D